Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Rozumiem

Radek Rogóż wygrywa Pierścień 1000 Jezior

08.07.2016

Zmagania z Pierścieniem
Jest zima. Na dworze zimno i mokro. Trenażer huczy nieubłaganie. Pot cieknie strugami kalecząc ramę roweru. Po co to wszystko myślę. Jaki jest cel tego katorżniczego wysiłku? Wszystko to bez sensu, przez trening nie mam czasu dla siebie, mniej czasu zostaje dla rodziny. Mimo to jakaś wewnętrzna siła każe przepychać korby do przodu, a powietrze z wentylatora łagodzi ból.
Im bliżej sezonu plany startowe klarują się w głowie. Co by tu pojechać? W 2016 roku stawiam na dwa starty kategorii (A) – Pierścień Tysiąca Jezior i BBT. Ten pierwszy przejechałem już dwukrotnie i przyznam, że nawet w niezłym czasie. Ale tym razem może dać z siebie trochę więcej? Tak, żeby przyjechać w czołówce? Z tą myślą zostaję w korbach na koleje długie miesiące.
W końcu nadchodzi ten czas. Pierwszy lipcowy weekend to właśnie termin startu Pierścienia. Na początku ruszają grupy w kategorii Open. Startują w 5 minutowych odstępach. Za nimi moja kategoria Solo w odstępach 1 minutowych. Jest nas w kategorii ponad 30 zawodników.
Rusza pierwszy, dalej w kolejności nadanych numerów kolejni. Jest 9:00, a z nieba zaczyna się lać żar. Odliczanie i jazda. Ruszam w nieznane. 
Na pierwszych kilku kilometrach doganiam dwóch zawodników i już jadę na drugiej pozycji. Przede mną Rysiek Hertz. Postanawiam go dogonić, choć wiem, że nie mam z nim szans. Decyzja jest z kategorii głupich, bo w tych warunkach pogodowych kilkuset kilometrowa pogoń może się skończyć tylko zgonem. Pociesza mnie myślę, że warunki wszyscy mamy takie same. Jazda jest szybka i szalona, noga nadaje tempo. Rozsądek znika bezpowrotnie i jest moc. Gonię. W międzyczasie mijam kilka grup zawodników z Open.
Pierwszy punkt na 41 kilometrze pojawia się szybciej niż się spodziewałem. Błyskawiczne tankowanie, dwa gryzy arbuza i ruszam. Dalej niewiele się zmienia, noga nadal daje radę, a euforyczne samopoczucie nie mija. Na drugim punkcie w Reszlu jest już naprawdę gorąco. Obawiam się, że jak tak dalej będzie, to nie starczy mi miejsca w bidonach. Dolewam i z dużym niepokojem ruszam dalej. Do następnego punktu jest nieco ponad 50km, więc niezbyt wiele. Zaczyna się robić ciężko, słońce wyciska ze mnie wszystkie zapasy płynów, do tego dość pagórkowaty charakter trasy zaczyna męczyć. Mijam kolejnych zawodników z Open i to jest jedyny pozytywny i motywujący akcent tego odcinka. Tuż przed 3 punktem w Sztynorcie/Harszu spotykam się z Rysiem Hercem. Chłop nie wygląda dobrze, widać, że coś mu dolega. Narzeka na brzuch i ogólnie złe samopoczucie. Musi odpocząć. Sam punkt jest około 10 metrów od jeziora, na plaży ludzie, pontony, zabawa i moje wszechogarniające wkurzenie, że nie mogę wskoczyć chociaż na chwilę do wody. Tylko znowu błyskawiczne tankowanie, kanapka za koszulkę i ruszam. Trasa na 4 punkt w Gołdapi to już trochę kryzysowa sprawa. Wypłukałem z siebie nie tylko wszystkie mikroelementy, ale cały zapas cukru. Jadę na oparach. Zdycham. No to w końcu zaczyna się wyścig myślę. Przed Gołdapią mam jeszcze w zasięgu wzroku kilku zawodników, na punkcie woda, woda, woda i woda, trochę coli i woda, woda wlewana za koszulkę z przodu i tyłu. Choć na chwile daje to ulgę. Do następnego punktu na 273 km jest 55 kilometrów. Jadę jak w transie, trochę kręcę, trochę zjeżdżam, trochę przeklinam, trochę wrzeszczę. Eeee nie, nie wrzeszczałem. Moją jazdę można byłoby opisać dwoma słowami – przemieszczam się. Punkt w Rutce jest na zjeździe, więc końcówka daje sporo oddechu i ochłody. Zjazd jest szybki i dynamiczny. I wszystko byłoby w najlepszym porządku gdyby pod koszulkę nie wpadła mi osa. Wpadła i użądliła w plecy. Na punkt wpadam wściekły. Jest tam Tomek Buraczewski ze swoja grupą, który pomaga mi wytrzepać osę. Ale kto wyssie jad? W Rutce jest specyficzny punkt, tzn. taki, w którym serwują pakiety żywieniowe oraz zupę. Myślę sobie oby nie była gorąca. I nie jest. Wciągam posiłek i uzupełniam bidony, do tego kupuję 0,7 sprite’a i wsuwam za koszulkę na plecy. W momencie, kiedy wsiadam na rower na punkt dojeżdża dwóch zawodników solo: Grzesiek Mazur i Jarek Kędziorek. Myślę sobie o w mordę mocni są – dojechali mnie, no to koniec rumakowania. Do tego ja jechałem z 4 numerem, a Grzesiak z 10, czyli w chwili wjechania na punkt w Rutce miał już nade mną 6 minutową przewagę. Marnie dla mnie. Do tego chłopaki zgodnie zeznają, że czują się świetnie i jedzie im się doskonale. Mimo doświadczenia uwierzyłem. Ech. W takich chwilach czujesz się jakby Ci ktoś sztylet wbił w plecy. No ale dobra nie ma co płakać i trzeba kręcić dalej. Wyjazd z Rutki za rondem jest mocno do góry. To dodatkowo niszczy moje morale, wlokę się, mimo, że do następnego punktu w Sejnach jest zaledwie 31 km. Jak zombie przekręcam korbę za korbą, na szczęście interwałowe pagórki znikają i jest w miarę płasko. W Sejnach na 310 km jest już apogeum mojego wyczerpania. W głowie miotają się różne myśli, a że to nie dla mnie, że w dupie z taką jazdą, a że to dla idiotów, a że to ultra o kant dupy potłuc i takie tam. Do tego nie zauważam, że kręci się obok mnie Rysiu Hertz, który wycofał się z powodów zdrowotnych i przyjechał na punkt z organizatorem. Szkoda mi go. Wyjmuję telefon i pierwsze, co widzę to smsy od mojej Eli i brata Grześka. Treść: drugi za Tobą 5 min, trzeci 12 minut. Mam to centralnie w d..e. Wybieram numer do Eli i informuje, że się wycofuję, że boli mnie brzuch, że będę rzygał, że jestem przegrzany. Ale ona niewzruszona motywuje i każe jechać dalej. Dobra nich Ci będzie, do Augustowa jeszcze dojadę, tam dają ciepłe żarcie, to tam w komfortowych warunkach się wycofam. Ruszam do przodu. Zaczyna się robić ciemno, a co za tym idzie trochę chłodniej i przyjemniej. Odżywam, jedzie mi się coraz lepiej, noga dostała trochę siły. Do Augustowa dostaję się w ekspresowym czasie. To jest 353 km i tam zwykle przebieramy się na noc. Ale nie tym razem, zjadam zupę, Janek Doroszkiewicz nalewa mi wody z cytryną do bidonów i wpycha do ust połowę kotleta. Dzięki Janek. Ruszam dalej póki mózg nie przypomni sobie, że właśnie tutaj miałem się wycofać z wyścigu. Do następnego punktu w Wydminach jest 85 km. Nienawidzę tego odcinka. Jest długi, w nocy i tym razem samotnie. No nic, nie ma co się mazać, ruszam żwawo ze sporym zapasem płynów i jedzenia. Przed Oleckiem widzę błyskające się niebo, czyżby miał przyrżnąć deszcz? Dojeżdżam do Wydamin w dobrej kondycji. Nie dostałem ani jednego smsa, czyli nie wiem ile straty mają do mnie następni zawodnicy. To powoduje, że zupę wciągam na przysłowiowej szybkości i w oka mgnieniu siedzę już na rowerze. Cholera nie pamiętam nawet jaka to była zupa. Dopiero w drodze tuż przed Giżyckiem zdaję sobie sprawę, że przede mną nikt nie jedzie. W Wydminach byłem pierwszy z obu kategorii, ta myśl dodaje mi skrzydeł i z coraz większym zacięciem zmierzam na kolejny punkt w Mrągowie, który jest na 517km. Nie pamiętam szczegółów tego odcinka. Oprócz tego, że zmuszony byłem wielokrotnie sięgnąć do kieszeni po coś słodkiego kompletnie nic się nie dzieje, a jazdy było 79 kilometrów. Tuż przed Rynem w środku nocy spotykam kibica. Uwierzycie? Na tej plugawej drodze koleś wyjechał w środku nocy kibicować. Chwilę później dostaję SMSa, wyjmuję telefon z kieszeni i FUCK!!! – oprócz tego, że to wiadomość od mojej Eli to nic nie mogę przeczytać. Wzrok słaby, do tego dziury w drodze, noc. Dzwonię do niej i dowiaduję się, że mam 27 minut zapasu nad następnymi. W Mrągowie punkt jest na zjeździe. Jak ktoś nie zauważy to będzie musiał sporo do góry z powrotem wytyrać. Na szczęście nie ja. Szybkie napełnianie baku, 7days do kieszeni i jazda dalej. W tym miejscu nadal w głowie siedzi 27 minutowy zapas. To dużo i mało zarazem. Dosłownie po zjeździe do miasta zaczyna padać. Hmmm… nawet dobrze myślę, po tym diabelnym przegrzaniu trochę ochłody nie zaszkodzi. Jadę dalej i kolejna myśl to: no ku…… teraz to za mocno pada i robi się zimno. Zakładam kurtkę, to pierwszy ciuch od startu, który zakładam na siebie. Momentalnie robi się mokry i przywiera do gołej skóry. Pewnie bym się zatrzymał i do-ubrał, ale wąski zapas czasu nie pozwala na postój. Na szczęście do następnego punktu jest zaledwie 48 km, może tam będą mieli jakieś świeże dane o pozycjach pozostałych zawodników. Nie mieli. Na punkcie w Kikitach na 565km budzę obsługę, coś tam do nich bełkoczę, oni kiwają głowami, uśmiecham się oni też i bez uzupełniania napojów ruszam na ostatni odcinek do mety. Oni pewnie wtedy popukali się w głowę, no ale już tego nie widziałem. Zostało 50 km przez usianą dziurami drogę do Dobrego Miasta. Robi się widniej, ale wcale nie przyjemniej. Wiatr zmienił się na niekorzystny, dalej ostro pada i jakby noga słabnie. Zaczynam nerwowe oglądanie się za siebie. Te długie proste gdzie jest zjazd i podjazd i widać drogę wstecz na ponad 2-3 km wprowadza mnie w stres. Mój mózg co chwilę rysuje na końcu tych dróg gdzieś w oddali goniących kolarzy. Czyżby to były pierwsze oznaki wariactwa czy tylko nieszkodliwe halucynacje? Cisnę ile mogę. Do samego Dobrego Miasta jest w miarę w dół, w Dobrym Mieście skręcam już w ostatnią 15km prostą do mety. Najgorsze jest to, że pamiętam, że ten kawałek jest bardzo pofałdowany. Dosłownie kilka minut później dochodzę do wniosku, że jest bardziej pofałdowany niż myślałem. Dłuży się, do tego to ciągłe odwracanie się i monitorowanie pogoni. Na około 5km przed metą dojeżdża organizator, otwiera szybę i krzyczy: Następnie są za Tobą 5 minut !!! O rany myślę, tylko nie teraz, tyle czasu jechałem pierwszy i teraz to wszystko pójdzie jak krew w piach. Staje na korbach i wyciskam z siebie ostatnie ukryte Waty. Wtedy z samochodu dobiega mnie śmiech. Rysiek Hertz siedzący na miejscu pasażera prostuje informację: Spoko !!! Żartowaliśmy, Masz zapasu 30 minut albo i więcej!!! Uspokajam serce, nogę i mózg i spokojnym tempem docieram do mety. W sumie po 22h i 13 minutach. Uwzględniając 15 minutowy ryczałt między startem honorowym a ostrym to wynik nawet spoko.
DSC00112
W tym miejscu należą się słowa uznania dla najlepszego trenera ever. Adam Starzyński dziękuję za cierpliwość i wkład treningowy. Jesteś PRO. 
I na końcu moja Elunia. Bez niej nic by nie było. Ona dodaje mi sił i motywuje jak już ledwo widzę na oczy ze zmęczenia. To ona tak organizuje nasz dom, żebym miał czas trenować. Tak naprawdę ten sukces jest jej sukcesem.